Danger's back and he's more dangerous than ever

Rozdział 5 “I thought I’d pay my old pal a visit.”

Justin’s PoV

- O co chodzi? Zaskoczony, że mnie widzisz? – jego głupawy uśmieszek rozwścieczył mnie jeszcze bardziej.       
- Co Ty na litość boską robisz w Stratford? - syknąłem, zaciskając pięści.
 -Myślałem, że mogę złożyć staremu kumplowi wizytę – na jego twarzy gościł uśmiech, ale mrok, która przyćmiewał jego spojrzenie pozwolił mi dojrzeć, że bynajmniej nie był szczęśliwy widząc mnie, i mogę szczerze powiedzieć, że to uczucie było obustronne. – Coś taki ponury? – przechylił głowę na bok, a jego oczy błyszczały prześmiewczo.
- Do rzeczy, Cole – rzuciłem nie mając ochoty dłużej wysłuchiwać tych bzdur, tylko przejść od razu do rzeczy. Grał w jedną z tych swoich umysłowych gierek, a ja nie miałem ochoty grać razem z nim. – To oczywiste, że jesteś tu z innego powodu niż chęć przywitania się.
- Masz rację – skinął głową, a małe, złośliwe ogniki tańczyły w jego oczach – Jestem tu z moimi chłopakami – i wtedy jak na zawołanie, całkiem, jakby to zaplanował, trzech innych chłopaków pojawiło się z tyłu.
- Niech zgadnę – zaśmiałem się nerwowo - wy jesteście, cytuję, The Snipers? – uniosłem brew. Rozbawienie było wyczuwalne w moich słowach, ponieważ ledwo powstrzymywałem się od śmiechu, który zmierzał w stronę mojego gardła zdesperowany, by się uwolnić.
- Masz rację, Justinie Bieberze – zaklaskał w dłonie - A wy jesteście, cytuję, The Kings, prawda? – zaśmiał się, patrząc w kierunku Bruce’a, Marcusa i Marco, którzy stali za mną zdezorientowani.
Pochyliłem głowę starając się nie wybuchnąć śmiechem, ale to jak tu weszli strasznie przypominało scenę z jakiegoś filmu. To było kiepskie jak cholera i niesłychanie idiotyczne. To znaczy, mógłbyś pomyśleć, że wszedł z impetem. To byłoby o wiele bardziej zabawne niż to, co zrobił.
-Co do chuja cię tak śmieszy, Bieber? - splunął niezadowolony widząc, że nie cofnąłem się i nie byłem ani trochę przestraszony tymi trzema, którzy stali za nim.
Uniosłem głowę i spojrzałem na nich oczami błyszczącymi od łez.
- Wy chuje – przerwałem, chichocząc – jesteście zajebiści. – była moja kolej na wredny uśmieszek, jednak nie wytrzymałem i szeroki uśmiech zabłysnął na mojej twarzy chwilę potem. – To znaczy, moglibyście mieć wszystko już na samym wejściu – włożyłem ręce do kieszeni, cały czas się im przyglądając – ale zamiast tego zdecydowaliście się urządzić scenę, w której mielibyśmy niby drżeć przed tobą. – oblizałem wargi wzruszając jednocześnie ramionami. – Nie wiem jak chłopaki – skinąłem głową w stronę Bruce’a i reszty – ale ja spodziewałem się po tobie czegoś więcej, Santangelo – spojrzałem na niego.
Jego szczęka zacisnęła się, a mięśnie na ramionach napięły pod presją siły, którą wkładał w zaciśnięcie pięści
- Na twoim miejscu uważałbym na słowa, Bieber.
- Bo co? – wyzwałem go, przyciskając czubek języka do czubka mojej wargi, mizdrząc się sadystycznie.
Zrobił krok naprzód, jego promieniujące złością ciało przybliżyło się do mojego.
- Nie chcesz wiedzieć – ton jego głosu był niski i mroczny.
Stojąc z nim twarzą w twarz poprawiłem swoją pozycję, patrząc na niego dokładnie z taką intensywnością, z jaką on patrzył na mnie, jeśli nie większą.
– Uważaj co mówisz, Santangelo; nie wiesz, gdzie to mogłoby się dla ciebie skończyć.
- Oh, tak. Na pewno przestraszę się takiego popieprzonego dzieciaka jak ty – Cole zadrwił z obrzydzeniem, jeżdżąc po mnie wzrokiem od góry do dołu, jakbym był jakiś chory.
- Dzieciaka? – spytałem wykrzywiając usta – Widocznie wciąż rozpamiętujesz to, jak cztery lata temu pobiłem cię w zdobyciu kasy od Vicka. Nie bądź przybity, bo jakiś dzieciak ograbił cię z twoich pieniędzy.
To wydawało się uderzyć w jego słabość, ponieważ jego zachowanie momentalnie się zmieniło. W ułamku sekundy miał moją koszulkę okręconą naokoło swoich dłoni, a nasze nosy niemal się stykały.
- Masz zbyt wysokie mniemanie o sobie, Bieber – Cole mamrotał gniewnie, a żyły na jego szyi stawały się co raz bardziej widoczne.
- Rzucanie się na mnie z łapami to wielki błąd – wyszeptałem groźnie i zanim dotarło do niego, co właśnie powiedziałem zamachnąłem się, łapiąc po drodze swój pistolet i przystawiłem go do szyi Cole’a. – Radzę ci je opuścić.
Oczy Cole’a powiększyły się ze zdziwienia, a jego chwyt z każdą chwilą stawał się co raz luźniejszy. Stał naprzeciwko mnie nieruchomo wiedząc, że gdyby nie ustąpił, pociągnąłbym za spust. Bruce wściekle syczał, szepcząc pod nosem chaotyczne przekleństwa.
Nagle faceci, którzy towarzyszyli Cole’owi zmienili pozy przestawiając się na tryb ataku i ruszyli na mnie jeden za drugim.
Wyciągnąłem broń w ich kierunku i odbezpieczyłem ją. Charakterystyczny dla tej czynności dźwięk uświadomił im, że gdyby jednak postanowili się zbliżyć, wystarczyłoby jedno pociągnięcie za spust i byliby martwi.
- Zbliżcie się, a go, kurwa, zastrzelę! – ostrzegłem, świdrując ich wzrokiem, aż podnieśli ręce na znak kapitulacji – nie mieli zamiaru ryzykować.
Spojrzałem ponownie na Cole’a i przyłożyłem lufę mojego pistoletu pod jego brodę.
- Nie podoba mi się sposób, w jaki do mnie mówisz, Santangelo, a już na pewno nie lubię tego, że myślisz, że możesz mnie dotknąć, lub chociaż postawić z takim zamiarem stopę w Stratford – uśmiechnąłem się triumfalnie widząc, że wyraz jego twarzy nie zmienił się nawet odrobinę. – To moje terytorium, mój obszar, nie twój, a fakt, że myślisz, że możesz tak po prostu tu wpaść i próbować mnie zastraszyć jest niewybaczalny. – przekręciłem głowę w prawo i zagryzłem wargę w oczekiwaniu. – Chciałeś się spotkać? Proszę bardzo, ale nie jestem pewien, czy jestem w nastroju na to, by dłużej z tobą gadać. – moje kolano zaatakowało obszar poniżej jamy brzusznej Cole’a, a on sam momentalnie zaczął zwijać się z bólu i jęczeć wskutek zadanego mu ciosu. Odsuwając się od niego obserwowałem, jak upada na kolana.
- Jesteś żałosny – zadrwiłem – jesteś wielkim facetem, ale zachowujesz się jak mała dziwka – wyprostowałem się trzymając broń blisko siebie. – A teraz, gdy już złożyłeś swoje żałosne usprawiedliwienie tej wizyty pozwól mi przedstawić, jak to właściwie działa.
- My – wskazałem kolejno na siebie, Bruce’a, Marcusa i Marco – obserwujemy i kontrolujemy to, co dzieje się w Stratford i okolicach. Nie dzielimy się i z pewnością nie poddajemy się nowym, którym wydaje się, że są ponad wszystkimi, bo, jeśli o mnie chodzi, jesteście niczym więcej niż tylko gównem, które przykleja się ludziom do butów, bezwartościowymi łajdakami, którzy chcą tylko czegoś dowieść. Problem w tym, że wielu przed wami próbowało, i wiesz gdzie skończyli? – efektownie przerwałem, wychylając się ku nim. – Sześć stóp pod ziemią – wyszeptałem.
- Spokojnie, Bieber – usłyszałem głos z drugiej strony magazynu i spojrzałem w jego kierunku. – Nie jesteśmy tu, żeby coś ci zabierać. Jesteśmy tu w interesach.
Uniosłem sceptycznie brew.
- Z tego co się orientuję interesy możecie załatwiać gdziekolwiek, więc dlaczego tu? Dlaczego w Stratford?
- Właściwie, tutaj wspaniale załatwia się interesy. Małe, spokojne, urocze miasteczko, gdzie nikt nie piśnie słówka, lecz kryjące w swoim wnętrzu potwory czyhające, by zadać następny cios. Nikt nic nie podejrzewa, chyba że zostawiłeś jakiś ślad. Moi chłopcy są dobrzy w tym, co robią i właściwie robimy to dla siebie, żeby móc szybko wrócić do domu, do Nowego Jorku. Przyjechaliśmy tu załatwić, co mamy do załatwienia i zwijamy się stąd.
- Bzdura – zaśmiałem się – nikt nie wchodzi na cudzy teren chyba, że mają umowę.
- Cóż, sądzę, że powinieneś mi po prostu zaufać. – wzruszył ramionami i wyciągnął dłoń w moim kierunku. – Lyndon Mathews
Zignorowałem jego rękę i zmarszczyłem brwi.
- Justin Bieber.
- Wiem, kim jesteś – uśmiechnął się szeroko i spojrzał za siebie – to Peter McCall – wskazał na brązowookiego bruneta – Sammy Constentino – wskazał na blondyna o niebieskich oczach z siniakiem na policzku. – Cole’a już znasz.
Zaśmiałem się patrząc na Cole’a stojącego z boku, wciąż trzymającego się za miejsce, w które uderzyłem. Schowałem jednak broń i wskazałem na chłopaków stojących za mną.
– Bruce Santos, John Rivera, Marcus Sorella i Marco Messina.
- Teraz, kiedy mamy to z głowy – Lyndon wyglądał, jakby obracał się chcąc coś wziąć, jednak zamiast tego złapał mnie za szyję, biorąc mnie z zaskoczenia i powalił mnie na ziemię tak, że znajdowałem się tuż przed nim. – Radzę ci nie podnosić ręki na żadnego z moich chłopców już nigdy więcej.
Zacisnąłem zęby, próbując powstrzymać się przed zrobieniem czegoś, czego później bym żałował. Przyjrzałem się jego postawie, wyliczając w myślach wszystkie właściwe sposoby na to, jak sobie z nim poradzić. 
Gnojek nie wiedział, z kim miał do czynienia.
- Przyszliśmy tu w dobrych intencjach, a ty zacząłeś się wtrącać, Bieber – Lyndon splunął. Jego twarz była wyprana z jakichkolwiek emocji. – Myślisz, że masz wszystko pod kontrolą, ale pozwól mi coś wyjaśnić – uśmiechnął się szelmowsko, zaciskając swój chwyt. – Ja i moja ekipa nie gramy w żadne gierki, a już na pewno nie boimy się gróźb jakiegoś marnego przestępcy, który popełnił w przeszłości niewybaczalny błąd, a teraz unika wszystkich dookoła. Uwierz, że mógłbym cię teraz zmiażdżyć bez mrugnięcia okiem, ale nie jestem tu, żeby walczyć. Jestem tu, żeby porozmawiać i zamierzam to zrobić – trzymając mnie tak, że zaczynało brakować mi tlenu, Lyndon triumfalnie się uśmiechnął. – Radzę ci nie wchodzić mi w drogę, Bieber, bo w przeciwieństwie do ciebie, nie stwarzam fałszywych pozorów. Kończę, co zacząłem i uwierz, że jeśli mnie rozzłościsz, będziesz martwy zanim zdążysz nabrać powietrza w płuca. Rozumiesz?
Kiedy nic nie odpowiedziałem, uśmiechnął się z wyższością wiedząc, że przecież nie byłem w stanie wydusić z siebie ani słowa.
- Mogłeś zamordować Luke’a Delgado, ale jeśli się nie mylę twoja dupa gniła za to w więzieniu, co automatycznie skreśla cię z listy potencjalnych przywódców.
Cała złość, która zbierała się we mnie od momentu, w którym mnie złapał aż do teraz, pulsowała w moich żyłach budząc potwora, który drążył sobie drogę ku wolności, by ukazać tę stronę mnie, której nikt nie chciał zobaczyć.
Łapiąc jego rękę odchylałem jego palce jak najdalej ode mnie używając całej siły, jaką dysponowałem. Gdy w końcu rozluźniłem jego uścisk odepchnąłem go, uprzednio wymierzając mu w twarz cios, który powalił go na ziemię. Natychmiast podniosłem się z pozycji leżącej, usiadłem na nim okrakiem i złapałem znów swoją broń, by mieć pewność, że to co powiem dotrze do niego bez problemu.
- Chcesz się przekonać? – zadrwiłem szyderczo.
- Nie masz jaj – charknął, jednocześnie plując krwią.
- To samo powiedział Delgado zanim z nim skończyłem – zacisnąłem zęby – Może i mnie aresztowali, ale to nie znaczy, że zwariowałem. Widzisz, jedyny powód, przez który mnie zgarnęli był taki, że ten gnojek wciągnął mnie w zasadzkę. Spryciarz wiedział, że byłem wściekły i zdecydował, że w razie, gdybym chciał z nim skończyć, równie dobrze może pociągnąć mnie na dno razem ze sobą. – wzruszyłem ramionami – Ale Parker, Jenkins, Morelli, Donnie, Scrappy, Tommy i Stevie nie mieli takich samych poglądów jak ten łajdak. Zginęli bez śladu i to, mój przyjacielu, jest sposób, w jaki wyrobiłem tu swoją reputację. Zabijam i pozoruję wypadek. Nikt nie był w stanie się mnie pozbyć i to się nie zmieni tylko dlatego, że uważasz, że zawsze musisz dostać wszystko, czego chcesz. – wstałem, wyciągnąłem przed siebie broń i bez słowa pociągnąłem za spust.
Echo strzału obiegło cały magazyn, a kula dymu rozpraszała się przy głowie Lyndona a gdy znikła, można było zobaczyć wyraźną dziurę po pocisku. Klęknąłem obok niego i zakręciłem zawieszoną na środkowym palcu bronią. – Następnym razem nie spudłuję – powiedziałem, po czym wstałem i gestem dałem chłopakom znak do wyjścia.
Gdy doszliśmy do tylnego wyjścia, odwróciłem się na chwilę, by rzucić okiem na sytuację. Pomachałem Lyndonowi i reszcie, uśmiechając się z wyższością.
– Miło było z wami pogadać, chłopcy. Powinniśmy to kiedyś powtórzyć – zaśmiałem się wychodząc. Chwilę potem drzwi zatrzasnęły się za nami.

Kelsey’s PoV

Bumpthumpthudbumpslam!

Ciągłe pukanie do drzwi frontowych było wyraźnie słyszalne na piętrze, przez co wyrwało mnie ze snu. Obracając się na drugi bok zaczęłam mamrotać prosząc przybysza, by sobie poszedł. Niestety najwidoczniej nie zrozumiał aluzji, jaką był fakt, iż nikt nie zechciał wstać i otworzyć mu drzwi, ponieważ kontynuował dobijanie się do nich.
- Justin – wymamrotałam, poruszając prawą ręką w nadziei, że uda mi się go obudzić i skłonić do otworzenia drzwi, lecz brodząc ręką po łóżku natknęłam się jedynie na gładką powierzchnię. Taką samą, na jakiej leżałam. Zamrugałam kilkakrotnie, a mój żołądek skurczył się z nerwów, gdy dostrzegłam obok siebie jedynie pustą przestrzeń.
Zanim zdążyłam choć zastanowić się, gdzie się podział, usłyszałam kolejny łomot, przez który aż podskoczyłam ze strachu. Zmarszczyłam brwi zastanawiając się, kto to mógł być i powoli usiadłam na łóżku. Mój strach zwiększał się z każdą sekundą. Byłam sama w domu, a pod drzwiami stał jakiś świr, któremu bardzo zależało, by wejść do środka.
Nie wiedząc, co robić wstałam, powoli podeszłam do drzwi wejściowych pokoju i otworzyłam je, uprzednio wychylając tylko głowę by się rozejrzeć. Przygryzając policzek, wypatrywałam w całym pokoju czegoś, co mogłoby posłużyć mi do obrony. Nie miałam szczęścia do znalezienia czegokolwiek, dlatego zdecydowałam się użyć lampy stojącej obok łóżka. Wyjęłam z kontaktu wtyczkę i powoli wyszłam z pokoju, a następnie zeszłam na dół trzymając lampę przed sobą i starając się nie narobić hałasu.
- Co ty robisz? – szepnął ktoś za mną, tym samym mnie strasząc.
Odwróciłam się i prawie grzmotnęłam ją lampą w twarz.
- Carly? – szepnęłam z niedowierzaniem, zaskoczona jej widokiem.
Wpatrywała się we mnie z szeroko otwartymi oczami i ręką złożoną na piersi.
- Jezu Chryste Kelsey, prawie mnie zabiłaś!
Zakryłam usta, w duchu przeklinając swoje życie tak długo, dopóki nie odczułam potrzeby ponownego wzięcia oddechu.
- To nie moja wina! To ty zaszłaś mnie od tyłu – powiedziałam spokojnie.
Wywróciła oczami i skrzyżowała ręce na piersiach.
- Cóż, przepraszam, że chciałam upewnić się, że nie wyjdziesz stąd sama – burknęła, chociaż jej oczy wypełniał strach. – Poza tym, nawet nie wiemy kto jest na zewnątrz. To równie dobrze mógłby być jakiś morderca.
-Dlatego mam to – wskazałam na lampę.
- Tak, bo to może zrobić komuś ogromną krzywdę – odpowiedziała sarkastycznie, marszcząc usta z dezaprobatą.
- Wystarczającą, żeby go znokautować – odpowiedziałam szybko, co jednak nie dodało nikomu otuchy. – Posłuchaj – przerwałam – to najlepsze, co mogłam wymyśleć w ostatniej chwili. Przykro mi, że nie byłam na to dokładnie przygotowana – westchnęłam – posłuchaj, chłopaków tu nie ma.
- Tak, wiem – powiedziała wzruszając ramionami.
Uniosłam brew i już chciałam spytać, co miała na myśli, kiedy rozpoczęła się kolejna seria łomotów, co natychmiast zwróciło moją uwagę ponownie w stronę naszego problemu.
Carly jęknęła poirytowana.
- Do jasnej cholery, jeśli chcą wywalić te drzwi, powinni byli już dawno to zrobić!
- Carly! – warknęłam uciszając ją. – No wiesz, jeśli ktoś tu przyszedł nie mając dobrych zamiarów, nie można dać mu poznać, że ktoś jest w domu. To jakby poprosić go, żeby cię zabił.
- Co? – Carly spojrzała na mnie z szeroko otwartymi oczami – Przykro mi, ale przez to walenie zaraz dostanę migreny.
- Myślę, że mamy teraz na głowie większy problem, niż twoja głupia migrena – wskazałam na drzwi mając na myśli psychola, który stał za nimi.
Carly machnęła lekceważąco ręką.
- Nieważne – syknęła zgarniając kosmyk swoich blond włosów za ucho. – Po prostu idź, zrób co miałaś zrobić.
- Oh, rany, dzięki przyjaciółko – wymamrotałam sarkastycznie, a Carly wystawiła mi język. – Bardzo dojrzałe – zakpiłam, po czym odwróciłam się, wzięłam głęboki oddech i zaczęłam iść w stronę drzwi.
Echo kolejnego uderzenia sprawiło, że podskoczyłam ze strachu. Mocno zaciskając powieki starałam się nie zwariować i normalnie oddychać.
- Możesz to zrobić – szepnęłam do siebie. – Możesz.
- Otwieraj te cholerne drzwi, Bruce, albo przysięgam na Boga, że zamorduję cię gołymi rękami!
Ktokolwiek był na zewnątrz, strasznie głośno krzyczał.
Kompletnie oszołomiona całą sytuacją podałam Carly lampę, jak tylko zaczęła iść obok mnie, chwyciłam za gałkę i otworzyłam drzwi.
- Steph?! – krzyknęłam zdumiona widząc, że osoba, którą uważałam za seryjnego mordercę była tak na prawdę osobą, której nigdy nie spodziewałabym się tu zobaczyć. – Co na litość boską ty tutaj robisz? Przez ciebie prawie dostałam zawału!
- Gdzie on jest? – popchnęła mnie i weszła do domu, kompletnie ignorując moje pytanie.
- Wiesz, która jest godzina? – prychnęłam odwracając do niej. – Jest czwarta rano! Obudziłaś mnie i Carly, a Bruce’a nawet tu nie ma! – wyrzuciłam ręce w powietrze.
- Cóż, więc gdzie on jest? – wysyczała rzucając mi nienawistne spojrzenie, a ja rozważałam to, czy nie wywalić tej szmaty z powrotem za drzwi.
- Nie mam, kurwa, pojęcia! – opuściłam zrezygnowana ręce. – Ale mam taki jeden pomysł – zasymulowałam gwałtowny wdech. – Dlaczego do niego nie zadzwonisz?
Zwężając nieprzyjemnie oczy, Stephanie zacisnęła usta.
- Przecież nie byłoby mnie tu, gdyby to było takie proste, nie pomyślałaś?
Westchnęłam szczypiąc nasadę nosa w celu rozluźnienia się.
- Może coś robił, próbowałaś zadzwonić do niego jeszcze raz?
- Tak, Kelsey, próbowałam. Właściwie to około dziesięciu razy i za każdym razem witała mnie poczta głosowa. Tak się dzieje tylko, jeśli jest jakaś specjalna okazja, a ty, koleżanko, wiesz jak wyglądają takie okazje. Dostaję już świra, rozumiesz? – jej ramiona opadły, a na twarzy gościł widoczny niepokój.
- Czekaj, czy ty próbujesz mi powiedzieć, że załatwiają jakieś interesy? – spytałam czując, jak żołądek kurczył mi się ze strachu. – To niemożliwe, to znaczy, Justin dopiero co wyszedł z więzienia.
- Jestem pewna, że nic im nie jest – Carly uspokoiła Stephanie, ignorując moje pytanie. Głaszcząc pocieszająco jej ramię, Carly uśmiechnęła się. – Zaufaj mi.
Mrużąc oczy przeanalizowałam całą sytuację, gdy nagle coś zaświtało mi w głowie. Carly wiedziała coś, czego nie wiedziałam ja.
- Czy jest coś, o czym mi nie mówisz, Carly? – spojrzałam na nią.
- Co masz na myśli? – przygryzła wargę nawet na mnie nie patrząc, ponieważ właśnie posyłała Stephanie kolejny, pocieszający uśmiech.
- Mam na myśli to, że najpierw mówisz mi, że wiedziałaś, że chłopcy wyszli, a teraz ignorujesz moje pytania i zmieniasz temat. – skrzyżowałam ręce na piersiach i spojrzałam na nią sceptycznie. – Co oni robią, Carly?
- Kelsey – zaczęła Carly. – Ja nie…
- Co się tu dzieje? – usłyszeliśmy kolejny głos, który przerwał naszą rozmowę i jak na ironię, gdy odwróciłam się, zobaczyłam Bruce’a, Justina i pozostałych.

Justin’s PoV
- Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, co tam się, do cholery, stało? – Bruce spojrzał na mnie, co jakiś czas rzucając okiem na innych. Był zestresowany i widziałem, że stał na granicy swojej wytrzymałości.
- W którym momencie? – zażartowałem chcąc rozluźnić atmosferę, co jednak przyniosło zupełnie odwrotny od zamierzonego efekt.
- To nie jest temat do żartów – prychnął Bruce. – Mówiłem ci, żadnych nieczystych zagrań, a co ty zrobiłeś? Zachowałeś się całkowicie odwrotnie!
- Serio myślałeś, że pozwoliłbym mu podnieść na siebie rękę i dał uwierzyć, że rzeczywiście ma nade mną jakąś przewagę? W życiu! – zadrwiłem kiwając głową.
- Mówiłem ci, żebyś zostawił broń w domu. Zrobiłeś zupełnie coś innego niż prosiłem – kipiał ze złości ciężko oddychając i zaciskając zęby.
- Czy kiedykolwiek słuchałem, co masz do powiedzenia? Poza tym, Cole musiał się kiedyś pojawić, i tak się złożyło, że stało się to dzisiaj.
- Tak ci zależy, żeby się nad tym rozdrabniać? – spytał, gdy staliśmy na czerwonym świetle, skupiając na mnie całą swoją uwagę.
Drapiąc się po karku, powstrzymywałem ziewnięcie.
- Pamiętasz, jak wysłałeś mnie do załatwienia transportu Johnsona dla Vicka w maju 2008? – gdy Bruce kiwnął głową, kontynuowałem. – Cole był wtedy wysłany dokładnie w tej samej sprawie. Wywiązałem się z tego, byłem tam pierwszy i perfekcyjnie załatwiłem całą sprawę. Podstępem skłoniłem łajdaka do udania się pod zły adres a sam zająłem się misją. Poszedłem do Vicka, żeby wziąć pieniądze i wyjść, zostawiając Cole’a z pustymi rękami – uśmiechnąłem się. Pamiętałem wszystko, jakby to było wczoraj. – Po prostu jest wściekły, że zrobiłem go wtedy na czarno.
Bruce ruszył, kiedy światło zmieniło się na zielone.
- Cóż, to wyjaśnia dlaczego macie ze sobą taki problem, ale to nie zmienia faktu, że postąpiłeś wbrew mojej woli.
- Okej, tato, przepraszam, że nie uszanowałem twojej woli. To się już więcej nie powtórzy – spojrzałem na niego z szerokim uśmiechem. – Lepiej?
Kiedy posłał mi ostrzegawcze spojrzenie, uniosłem ręce w geście kapitulacji.
- Słuchaj, wkurzyłeś mnie, więc zdecydowałem się wziąć broń. Nie miałem zamiaru jej użyć, ale powiedziałeś, że jeśli z nami zaczną, to będzie jedyne wyjście – twoje słowa, nie moje – i tak zrobiłem. – wzruszyłem nonszalancko ramionami – Zachowujesz się, jakbym ich co najmniej pozabijał. Ja tylko pokazałem im, że nie mamy ochoty grać w żadne gierki – spojrzałem na niego. – Nie obchodzi mnie, co ten popapraniec mówi. Nie jest tu w interesach. Jest tu, żeby sprowadzić na nas kłopoty.
- Nienawidzę tego mówić, stary, ale Justin ma rację – wtrącił się Marcus. – To znaczy, jest tyle miejsc na ziemi, dlaczego Stratford? To, co powiedział w magazynie Lyndon to fakt. Wszystko załatwia się tutaj po cichu, nie ma tu chaosu, póki sam go nie stworzysz. Zastanawia mnie jedynie, skąd do jasnej cholery on mógł o tym wiedzieć, skoro nigdy wcześniej tu nie był?
- Urządził sobie dochodzenie. Cole wie, kim jestem, więc wiedzą, kim my jesteśmy. Jesteśmy na szczycie, jesteśmy niepokonani i to uczyniło nas ich celem. Próbowali znaleźć nas przez miesiące, mogę się założyć. Jedyne, co dziś zrobiłem to wszcząłem ogień – uśmiechnąłem się złośliwie. – Potrzebujemy trochę rozrywki w życiu, panowie, trochę ognia, a oni będą paliwem, które go spotęguje. Wspomnicie moje słowa, panowie.
Bruce uśmiechnął się chichocząc.
- Więzienie z pewnością dało ci nieźle popalić – zaśmiał się i skręcił wjeżdżając na znajomą ulicę.
Zmarszczyłem brwi piorunując go wzrokiem.
Przesuwając się, Bruce klepnął mnie w ramię, żartobliwie mnie przy tym popychając.
- Tylko się z tobą droczę, wyluzuj.
- Nieważne – opierając się o skórzany fotel przeczesałem palcami włosy. – Po prostu chcę się ich stąd pozbyć, prędzej czy później.
- I zrobimy tak, ale musimy wszystko odpowiednio rozegrać. Ostatnie, czego teraz potrzebujemy to poznanie przez nich naszych planów i pozwolenie im nas stąd wykopać.
- Co się nigdy nie stanie – zaśmiałem się. – Mogą próbować robić co chcą, ale mogą nie wyjść z tego żywi – odwróciłem wzrok. – Jesteśmy już w domu? Jestem zbyt wkurzony, żeby normalnie funkcjonować. Jedyne, czego teraz chcę to położyć się do łóżka z moją dziewczyną i spędzić tak resztę nocy, bo Bóg jeden wie, co zdarzy się jutro.
- Ja was słyszę – John westchnął, podpierając stopy na odwrocie mojego fotela. – Od kilku dni to nasze stałe zmartwienie. Wszystko, czego chcę to porządny, nocny wypoczynek, żeby zapomnieć o tym wszystkim chociaż na parę godzin.
- Wiecie, jakby się przypatrzeć, wychodzi na to, że wy dwaj potraficie właściwie zachowywać się jak cywilizowani ludzie, nie wykazując chęci rozwalenia sobie nawzajem łbów – powiedział do nas, patrząc w lusterku na Johna, a następnie przenosząc wzrok na mnie.
- Cóż mogę powiedzieć? Przez ostatnie dwa dni czułem się, jakbym chodził z patykiem wepchniętym głęboko w dupę – zaśmiałem się.
- Niedopowiedzenie roku – wymamrotał pod nosem Marco.
Odwróciłem się do niego i chciałem mu coś odpowiedzieć, kiedy samochód zahamował, kluczyki zabrzęczały, a chwilę później Bruce wyciągnął je ze stacyjki.
- Jesteśmy w domu – wychylił się, gdyż coś w oddali przykuło jego uwagę. – I wygląda na to, że mamy gości – otworzył drzwi i wyszedł z samochodu.
Uniosłem brew. Ciekawość zwyciężyła i już po chwili zrobiłem to samo, podążając za Bruce’m w stronę frontowego wejścia i drzwi, które, ku mojemu zaskoczeniu, były szeroko otwarte.
- Co tu się dzieje? – spytał Bruce patrząc na wnętrze domu, zerkając na Kelsey, Carly i jakąś dziewczynę, której nigdy wcześniej nie widziałem.
Ta dziewczyna odwróciła się dokładnie w tym samym momencie, w którym odezwał się Bruce, w jej spojrzeniu łatwo było dostrzec gniew. Miała ciemnobrązowe włosy i małe, urocze znamię pod prawym okiem.
- Gdzieś ty był?
- Wyskoczyliśmy coś przegryźć – Bruce podszedł do niej. – Co ty tu robisz?
- Martwiłam się o ciebie – zgarnęła kosmyk włosów za ucho. – Bo ktoś nie raczył odebrać telefonu, kiedy dzwoniłam do niego chyba z dziesięć razy. – gorzko wysyczała. Była chyba o połowę niższa niż Bruce.
- Przepraszam, musiałem zapomnieć go włączyć – Bruce wyciągnął swój telefon i włączył go. – Już, zadowolona? – pokazał jej świecący znak powitalny na wyświetlaczu.
Skrzyżowała ręce na piersiach i posłała mu gniewne spojrzenie.
- Ani trochę. Co na litość boską strzeliło wam do głowy, żeby w środku nocy wyjść coś zjeść? – uniosła brwi, opierając ciężar ciała na jednej nodze.
- Nie mogliśmy spać i byliśmy głodni – Bruce objął ją w talii i przyciągnął blisko do siebie. – Nie umiem ugotować nic poza jajkami, a mieliśmy ochotę na coś sycącego, więc pojechaliśmy do tej jadłodajni w centrum, gdzie mają otwarte przez całą dobę.
Patrzyłem rozbawiony, jak Bruce robi wszystko, by jego dziewczyna przestała się na niego gniewać. To było co najmniej zabawne. Nie miałem pojęcia, że Bruce miał takie zdolności.
-Ty musisz być Stephanie.
Spoglądając spod ramienia Bruce’a, Stephanie zlustrowała mnie wzrokiem od góry do dołu.
- A ty jesteś…?
Zaśmiałem się, wkładając ręce do kieszeni.
-Justin Bieber.
-Ach, ty jesteś ten aresztowany, tak?
- Steph – jęknął Bruce, sugerując jej tym samym, by zamilkła.
Podśmiewałem się jedynie, z rozbawieniem patrząc, jak po cichu się sprzeczają, zanim spojrzała na mnie ponownie.
- Przepraszam – wymamrotała. – To było niegrzeczne.
- Przeprosiny przyjęte – uśmiechnąłem się, unikając nieprzyjemnego spojrzenia Carly.
- Dupek – wymamrotała, grzebiąc sobie przy paznokciach.
- Coś mówiłaś?
- Nic – westchnęła, gdy John przyciągnął ją do siebie, obejmując ręką jej cienką talię. – Nic nie mówiłam.
- Tak właśnie myślałem – zachichotałem. Chciałem się obrócić, gdy zauważyłem coś raczej dziwnego w jej dłoni. - Dlaczego trzymasz lampę?
- Co? – zdezorientowana spojrzała na swoją dłoń uświadamiając sobie, o co chodzi. – Oh – mruknęła rumieniąc się, zawstydzona faktem, że wszystkie spojrzenia skierowane były w jej stronę. – Kelsey to wzięła, bo myślała, że na zewnątrz był jakiś morderca.
Zmarszczyłem brwi i pokiwałem z dezaprobatą głową.
- Jesteście dziwne.
- Hej! To nie nasza wina, że Stephanie postanowiła zaatakować nasze drzwi jak jakieś zwierzę! – obróciła się w stronę Stephanie. – Bez obrazy
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Nie ma sprawy.
- Okay, więc… - oblizując wargi zaklaskałem w dłonie. – Bardzo chciałbym tu zostać i z wami pogadać, ale jestem zmęczony, więc do zobaczenia jutro. – Wziąłem Kelsey za rękę i zacząłem kierować się ku schodom. – Oh, i Stephanie?
- Tak?
- Miło było w końcu cię poznać. Zajmij się Bruce’m dziś w nocy, jest nieco zestresowany – puściłem im oczko, zgarniając przy okazji pełne dezaprobaty warknięcie od Bruce’a.
Stephanie odwzajemniła gest, obejmując Bruce’a mocno w pasie.
- Nie musisz się martwić, mam wszystko pod kontrolą.
- Nie wątpię – zaśmiałem się, i popędziłem po schodach na górę, zanim Bruce zdążył we mnie czymś rzucić.
Zamknąłem drzwi za sobą i Kelsey i zacząłem ściągać koszulkę gotów wskoczyć do łóżka, kiedy zauważyłem, że odkąd weszliśmy do pokoju, Kelsey w ogóle się nie ruszyła.
- O co chodzi?
- Gdzie byłeś dziś w nocy? – zacisnęła usta.
- Przecież Bruce już mówił, że wyszliśmy coś zjeść.
- Nie – potrząsnęła głową – To Bruce powiedział Stephanie, żeby ją uspokoić. Ja chcę wiedzieć, jak było naprawdę i nie okłamuj mnie. Nienawidzę, kiedy to robisz. Zawsze jestem z tobą szczera i oczekuję tego samego od ciebie.
- Nie kłamię – podszedłem do niej. – Umieraliśmy z głodu, więc wyszliśmy coś zjeść. Nie wiem co to za problem.
- Problem w tym, że Stephanie myślała, że byliście gdzieś w interesach, a ja ani trochę w to nie wątpię.
- Skarbie – zachichotałem pomimo tego, że mój żołądek zaciskał się z nerwów. – To absurd. Dlaczego, do jasnej cholery, mielibyśmy załatwiać interesy o tak późnej porze?
- Nie wiem, ty mi powiedz – spojrzała na mnie, nie mając zamiaru odpuścić. Była zdeterminowana, by poznać prawdę, a ja próbowałem udowodnić jej, że się myliła. – To nigdy wcześniej się nie zdarzyło.
-Wiesz, twoje wątpliwości na prawdę mnie męczą – kiwnąłem głową. – Musisz mi zaufać. O ile się nie mylę na tym właśnie polega związek.
- A z tego co ja wiem, nie powinno się oszukiwać osoby, którą się kocha.
- Dlaczego ty zawsze myślisz, że cię oszukuję?
- Bo już kiedyś to zrobiłeś.
- Serio? – warknąłem, wyrzucając ręce w powietrze na znak frustracji. – Musisz ruszyć naprzód i przestać żyć tą pieprzoną przeszłością. Czy to przypadkiem nie ty mówiłaś, że nie możemy cofnąć rzeczy, które zrobiliśmy i przenieść się w czasie, by zrobić je inaczej? – kiedy nic nie odpowiedziała, uznałem to za sygnał, by mówić dalej. – Powinniśmy wybaczyć, zapomnieć i żyć dalej, tak? Więc dlaczego nie stosujesz się do swojej własnej porady?
- Nie wiem, Justin – wydawała się myśleć o sprawie. – Może to dlatego, że nie chcę, byś skończył martwy? Albo żeby znów mi cię zabrali? Dopiero wyszedłeś z więzienia, na prawdę chcesz ryzykować? A jeśli znów cię złapią?
- Nie złapią.
- Więc przyznajesz, że wyjechaliście w interesach?
- Nie! Ja tylko… ty… ugh! – zamachnąłem pięścią w powietrzu i pociągnąłem za końcówki swoich włosów. – Przestań ze mną grać w te umysłowe gierki, Kelsey.
- Nie gram!
- Właśnie, że grasz! – gdy zorientowałem się, że moja twarz znalazła się kilka centymetrów od jej, zrobiłem krok w tył. Zamknąłem oczy i starałem się uspokoić. – Przepraszam, nie chciałem na ciebie krzyczeć. Po prostu… – przerwałem, próbując zebrać myśli. – Musisz mi zaufać.
- Nie chodzi o to, że ci nie ufam. Ufam ci, ale po prostu się o ciebie martwię.
- Nie powinnaś się o nic martwić. Nie mam już osiemnastu lat, Kelsey, nie jestem tym samym dzieciakiem, co trzy lata temu. Masz rację, wiele mogło się zmienić w przeciągu tych trzech lat, ale nie jesteś jedyną, której te zmiany dotyczą. Wiele się nauczyłem na swoich błędach i obiecałem sobie, że już nigdy cię tak nie skrzywdzę. Rozumiesz?
Kelsey zamyśliła się, przygryzając wargę. Po kilku sekundach, które wydawały się ciągnąć godzinami, przytaknęła. – W porządku – wyszeptała. – Wierzę ci.
Wypuściłem powietrze, nie wiedząc nawet dlaczego tak długo trzymałem je w płucach. Objąłem ją i pocałowałem w czubek głowy.
- Nienawidzę, gdy się kłócimy – wyszeptałem znajdując ukojenie w jej objęciach.
- Ja też – wymamrotała
Pogłaskałem ją pocieszająco po plecach i odsunąłem się, całując ją delikatnie w usta.
- Chodź, połóżmy się już, dobrze?
Kiwnęła głową i złapała mnie za ręce, prowadząc mnie prosto do łóżka. Uniosła koc i wślizgnęła się pod niego pierwsza, ja zrobiłem to tuż po niej. Owinęliśmy się nim, a Kelsey przytuliła się do mnie, układając swoje nogi tak, że leżały na mojej lewej nodze, podczas gdy prawa, leżała na jej nogach, i przytuliłem ją mocno do piersi, od czasu do czasu trącając jej nos swoim.
Odgarnęła włosy z twarzy i spojrzała na mnie, marszcząc zabawnie nos. Całując jego czubek patrzyłem na nią z uwielbieniem, a ona zachichotała.
- Kocham cię – wyszeptałem.
- Ja ciebie też – przyłożyła wargi do mojego torsu i westchnęła zadowolona, a ja czułem, jak wyrzuty sumienia zżerały mnie od środka.
Patrzyłem, jak powoli zapada w głęboki sen, a jej klatka piersiowa unosi się i opada w regularnym oddechu.
Była wszystkim, czego chciałem i znaczyła dla mnie więcej, niż ktokolwiek, a jednak raniłem ją na tyle różnych sposobów.
Im dłużej się jej przyglądałem, tym bardziej przypominałem sobie dlaczego postanowiłem ukrywać przed nią niektóre fakty. Lepiej dla niej było nie wiedzieć wszystkiego. Tak było bezpieczniej. Im mniej wiedziała, tym lepiej. Miałem tylko nadzieję, że wcześniej moja decyzja nie odbije się na mnie setki razy. 

~~~~~~~~

 

4 komentarze: